Od wydania poprzedniej powieści Andrzeja Sapkowskiego, „Lux Perpetua”, wieńczącej husycką trylogię, minęły długie trzy lata. Przez ten okres pojawiały się tu i ówdzie skromne zapowiedzi, w jakich zawarto podstawowe informacje na temat następnej książki autora. Jej akcja miała toczyć się w Afganistanie czasów radzieckiej okupacji, sama zaś miała być zamkniętą całością, nie zaś – jak to bywało do tej pory – częścią większej opowieści. I oto wreszcie na półkach pojawiła się „Żmija”. Czy potrafi ukąsić na tyle mocno, by w pamięci pozostał trwały ślad?
ohaterem powieści jest Paweł Lewart, radziecki żołnierz polskiego pochodzenia, który uczestniczy w kampanii wojennej w Afganistanie w połowie lat 80. XX wieku. Przez 1/3 książki nie znajdujemy w opowieści choćby śladu fantastyki, atakowani za to jesteśmy mnogością nazw i skrótów związanych z militariami. Wkrótce jednak wspomniany sołdat napotyka na swojej drodze złotą żmiję, a narrator odkrywa, jakie zdolności przejawiał Lewart od dzieciństwa. I teoretycznie od tego miejsca akcja powinna nawet jeżeli nie przyspieszyć, to na pewno zaintrygować w większym stopniu. Niestety, na taki moment – moment, gdy wszystko ruszy z kopyta, gdy zacznie się lektura z wypiekami na twarzy – czekałem aż do ostatnich kart książki i, niestety, nie doczekałem się.
Sam pomysł wyjściowy z obsadzeniem akcji w Afganistanie wydawał się świetny, a dodanie do tego elementów fantastycznych i nazwisko Sapkowskiego wręcz musiały zagwarantować, że będziemy mieć do czynienia z dziełem niebanalnym. Tymczasem w „Żmii” znaleźć można jedynie cień świetności tego uznanego pisarza. To, na co zwróciłem uwagę już od samego początku, to fakt, że styl Sapkowskiego, dotąd mogący służyć za wzór do naśladowania, jest jakiś wyblakły, pozbawiony znanej z poprzednich dzieł plastyczności. Da się zauważyć pewne charakterystyczne dla niego patenty, ale o ile stosowane w wiedźmińskiej sadze czy trylogii husyckiej były błyskotliwe i świetnie wkomponowane w całość, tak tutaj sprawiają wrażenie raczej wstawionych nie tyle na siłę, co bez większego pomysłu. Powtórzenia w opisach, jakie nieraz wnosiły dawkę czy to humoru, czy to ironii, tutaj nie robią już szczególnie pozytywnego wrażenia. Zdania nie mają tej śpiewności, co w poprzednich książkach, nie czyta się ich z taką przyjemnością – wszystko wygląda, jakby Sapkowski pisał szybko lub od niechcenia. Lub i to, i to. Gdzieniegdzie mamy przebłyski dawnego geniuszu autora, lecz są one krótkie i miejscowe jedynie. Trudno też nie poczuć, że część książki to tzw. „wata” – przesadne wymienianie militariów irytuje, bo niepotrzebnie wydłuża poszczególne sceny, na dodatek co chwilę trzeba sięgać po słowniczek, by cokolwiek z tego zrozumieć. Nie jestem tym typem czytelnika, który musi mieć wszystko podane na tacy, rozumiem wprowadzanie fachowego języka, by lepiej uchwycić klimat opisywanego świata, ale tutaj mamy już do czynienia z przesadyzmem. Podobnie jest zresztą pod koniec książki, gdy Sapkowski strzela nazwami bogów niczym Lewart z kałasza do nadbiegających mudżahedinów. Gdyby uzasadniał to jakiś wyższy poziom percepcji dzieła, jakaś głębsza refleksja czy intryga – kupuję to. Problem w tym, że pokazywanie erudycji w tym względzie to raczej sztuka dla sztuki, a nie faktyczne budowanie nastroju i fabuły. Tak charakterystyczny dla tego pisarza humor również gdzieś uleciał, i najczęściej częstowani jesteśmy mało wyszukanym, żołnierskim dowcipem, jak na przykład ten poniżej.
– Powiedzcie – uniósł wzrok – jak tu jest?
Barmalej parsknął.
– Jak tu jest, pytasz? Powiedz mu, Jakor, jak tu jest.
– Z lewa chujnia – wyjaśnił Jakow Lwowicz Awierbach. – Z prawa chujnia. A pośrodku pizdiec.
Styl zanadto nie imponuje, co więc z samą intrygą? Cóż, wrażenia mam mocno mieszane. Bohaterowie ani nie ziębią, ani nie grzeją, nawet los głównej postaci, Lewarta, był mi doskonale obojętny. Pod tym względem trylogia husycka zdawała się znacznie lepsza, bo choć Reynevan nie raz i nie dwa irytował, to jednak wywoływał jakieś emocje, podobnie jak o uśmiech przyprawiał Samson Miodek, byt astralny w ciele wsiowego głupka. O przygodach wiedźmina nawet nie ma co w tym miejscu wspominać, o personach pokroju Jaskra można zapomnieć. W „Żmii” przewija się sporo osób, ale na dobrą sprawę żadnej się nie zapamiętuje. Niby coś przeżywają, rzucają żartami i dzielnie walczą, ale nie ma się do nich innego niż neutralny stosunku. Sama historia ze złotą żmiją też nie podniosła mi ciśnienia, i choć obejmuje na dobrą sprawę długi okres (od czasów Aleksandra Wielkiego, przez czasy okupacji angielskiej w XIX w., aż po współczesność), nie intryguje, opiera się zresztą na prostym i niezbyt wyszukanym pomyśle. Będąc szczerym, kto wie, czy „Żmija” nie skorzystałaby na tym, gdyby… pozbawiono ją pierwiastka fantastycznego, bo nie wypadł on szczególnie przekonująco. Na dodatek powieść nie jest zbyt długa (230 stron plus 7 stron słowniczka, przy czym czcionka jest znacznie większa, niż w „Wiedźminie” chociażby), lecz zastanawiam się, czy to nawet nie lepiej…?
Po odłożeniu „Żmii” na półkę przede wszystkim miałem uczucie zawodu. Liczyłem, że może chociaż zakończenie powali mnie na kolana, da do myślenia, ale nic takiego się nie przydarzyło. Ostatni raz tego kalibru rozczarowanie książką przeżyłem przy okazji trzeciego tomu „Achai” Andrzeja Ziemiańskiego – również na tamtą powieść długo czekałem, również ona sprawiała wrażenie niedoszlifowanej, niedopracowanej, tak jak „Żmija” była zmarnowaną szansą na dobre dzieło spod pióra bardzo dobrego autora.
Nie ma sensu dłużej znęcać się nad najnowszym dzieckiem Sapkowskiego. Przeczytać można, fani i tak to kupią, ale jest to jedynie ułamek tego, na co stać AS-a. Pozostaje liczyć na to, że kolejna książka jego autorstwa będzie wyższej jakości, bo drugiej „Żmii” to Mistrzowi nie wybaczę.
Ocena: 4 / 10
No cóż, twoja recenzja w zasadzie wypunktowała wszystkie wady „Żmii”. Tylko się pod nią podpisać. Choć ja dorzuciłabym kilka słów o wydaniu (jaka feee okładka, poza tym trafił mi się chyba egzemplarz z wadliwym składem, bo mam strasznie mały dolny margines) i wysokiej cenie jak za taką „broszurkę”.
Nie postarali się o jakość wydania, a fuszerkę z dolnym marginesem mam również ja. Słabo jak na taką cenę, nie wspominając o tym, że najpoczytniejszemu – jak mi się wydaje – autorowi Supernowej należy się ładniejsza oprawa książki – kto widział Pilipiukowego „Rzeźnika Drzew” (z Fabryki Słów) w twardej oprawie, ten wie, że można, jak się chce.
Hmm, zdaje się, że w pierwszych zapowiedziach pojawiała się zupełnie inna okładka: http://blueredporter.blox.pl/resource/sapkowskizmija.png . Co prawda mało widać, ale zdaje się, że była jednak lepsza niż ta ostateczna.
Widać, że ta pierwotna okładka posłużyła jako baza do ostatecznej. Była chyba trochę lepsza, bo nie zauważyłem na niej tych ohydnie wyrysowanych żołnierzy, za to pomarańczowa ma całkiem zgrabnie wystylizowany na arabskie pismo tytuł. Powiem tak – niechby i została taka jak jest, byle treść powieści była godna dotychczasowego dorobku AS-a.